czwartek, 31 stycznia 2013

Młodzi na rynku pracy

Swojego czasu z dużym zainteresowaniem przeczytałem opublikowany w Gazecie Wyborczej materiał 'Studia to rodzaj szwedzkiego stołu. Niektórzy nie biorą nic, a później narzekają, że są głodni'.List otwarty niejakiego K.- nauczyciela akedemickiego 'fabryki bezrobotnych magistrów' wywołał we mnie mieszane uczucia.

Choć od publikacji materiału minęło sporo czasu (list ukazał się we wrześniu 2012), emocje, które wzbudza wciąż są żywe. Autor między innymi rozprawia się w nim z powszechnym przekonaniem, że aby zaistnieć na rynku pracy, należy ukończyć studia wyższe. Analizuje zachowania studentów, podważa ich kompetencje i narzeka na brak aktywności. Z częścią jego argumentów trudno się nie zgodzić.
Owszem, część studentów nie ma sprecyzowanych planów, pomysłu na siebie i swoją przyszłość. Ciężko wymagać, aby 19-latek potrafił podejmować odpowiedzialne decyzje i bezbłędnie zaprogramować dorosłe życie. Kwestia formuły i jakości polskiego systemu kształcenia to odrębny temat. Skupię się na studentach, którzy w mniej lub bardziej świadomy sposób zdecydowali się na wybór określonego kierunku.
Autor stawia tezę, według której słuchacze studiów nie wykazują zaangażowania- oporem reagują na zadania wymagające kreatywnego myślenia, nie sięgają po fachową literaturę obcojęzyczną, a konieczność publicznego wystąpienia sieje popłoch w ich szeregach. Możliwe, że znaczna część (jeśli nie większość) traktuje przygodę ze szkolnictwem wyższym jako konieczność i przy minimalnym wkładzie zalicza kolejne etapy, prześlizgując się z semestru na semestr. Współczuję autorowi, jeśli trafia jedynie na leniwych, pozbawionych ambicji studentów lub nie potrafi obudzić w nich pasji.
Nie mogę jednak przejść obojętnie obok próby generalizacji problemu na wszystkich studentów (choć autor wyraźnie się od niej odżegnuje). K. ma prostą receptę na zwiększenie szans na rynku pracy: pora ruszyć się i zacząć walczyć – dokształcać, szukać praktyk, zdobywać doświadczenie, bo nikt inny tego za nich (studentów) nie zrobi. Brak jednak szerszej perspektywy, dogłębnej analizy problemu . Odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z prostym rozgraniczeniem: aktywni mają pracę, bierni pozostają bez zatrudnienia lub wykonują pracę poniżej kwalifikacji. Nie zgodzę się również z argumentem, że absolwenci mają wygórowane oczekiwania, nieadekwatne do korzyści, jakie mogą zagwarantować potencjalnemu pracodawcy.

Po pierwsze: kwestie ekonomiczne 

Autor listu nieprzychylnie odnosi się do niechęci młodych osób do podjęcia pracy za 500- 1000 złotych miesięcznie. W mojej ocenie zabrakło tutaj dodatkowych informacji- wzmianki o tym, że przeważnie są to umowy śmieciowe, nie gwarantujące żadnych dodatkowych świadczeń (choćby tak podstawowych jak ubezpieczenie, prawo do opieki medycznej czy ochrona pracownika przed nieuzasadnionym wypowiedzeniem umowy), które w dodatku nie liczą się do stażu pracy. Minimalne wynagrodzenie na podstawie umowy o pracę to 1500zł brutto (dane z roku 2012, w niektórych przypadkach, jak np. przy pierwszej umowie wynagrodzenie może wynosić 80% tej sumy), a pamiętajmy, że mówiąc o studentach nie mamy do czynienia z niewykwalifikowanymi pracownikami fizycznymi czy osobami z jedynie podstawowym wykształceniem bez znajomości języków obcych. K. zdaje się też pomijać koszty utrzymania- mam to szczęście, że finansowo wspierają mnie rodzice, jednak weźmy pod uwagę studentów, którzy na taką pomoc nie mogą liczyć- w tym te osoby, które zaciągnęły kredyt studencki. Nie wyobrażam sobie wynajmowania pokoju (nie mówimy przecież o samodzielnym mieszkaniu) i ponoszenia bieżących opłat (rachunki, jedzenie, komunikacja miejska) za 500 złotych miesięcznie.

Po drugie: wygórowane oczekiwania pracodawców

Czego pracodawcy oczekują w zamian za bajońskie (trzycyfrowe!) wynagrodzenia? Wystarczy przejrzeć dowolny serwis z ogłoszeniami (przykładowe adresy znajdziesz w Niezbędniku na stronie), żeby zorientować się, w jakiej sytucji są młodzi ludzie. Bardzo dobra znajomość języków obcych, dyspozycyjność (elastyczny czas pracy oznaczający w praktyce marginalizację życia osobistego, nie wspominając o zarobkach po 2-3 złote w przeliczeniu na godzinę) profesjonalne narzędzia (specjalistyczne programy koputerowe, prawo jazdy), często minimum 3-letnie doświadczenie- zwykle to podstawowe wymagania na pracę nie zbliżającą się nawet do najniższej krajowej. Nie mam podejścia roszczeniowego, nie uważam, że młodym praca należy się sama z siebie- nie mam nic przeciwko odbyciu stażu czy przejściu przez okres próbny, podczas którego można nie tylko zdobyć doświadczenie, ale przede wszystkim zaprezentować swoje atuty pracodawcy. Nie godzę się jednak na wyzysk i powszechną praktykę ciągłych rotacji. Po maksymalnym wykorzystaniu potencjału, zapału i umiejętności stażysty czy praktykanta zamiast zaproponować mu podpisanie umowy, wymienia się osobę na stanowisku. To o wiele tańsze rozwiąznie niż utworzenie nowego miejsca pracy- praktykanci są darmowi, a staże często finansuje urząd pracy.

Po trzecie: brak aktywności

Zgadzam się z autorem, że pomocna w poszukiwaniu pracy jest własna aktywność. Dokształcanie się, szkolenia, odbywanie praktyk i staży, inwestycja we własne kompetencje- wszystko to zwiększa konkurencyjność na rynku. Nie są jednak wystarczające, aby zagwarantować zatrudnienie. Często kluczowe jest szczęście, znalezienie się w odpowiednim miejscu i czasie lub- niestety- znajomości. Sam aktywnie spędzałem czas na studiach i znam wiele osób, które- tak jak ja- zamiast się bawić, angażowały się w działalność kół naukowych, poświęcały swój czas na darmowe praktyki i szkolenia, a mimo tego pozostają bez zatrudnienia. Osób, które- wbrew opinii K.- rozumiały definicje, których się uczyły, na zajęciach zamiast przysypiać brały udział w dyskusjach i zadawały celne pytania oraz potrafiły twórczo rozwiązywać stawiane przed nimi problemy. Osób, których prace magisterskie nie tylko nie były kopiowane z wikipedii, ale czasem kończyły się nawet propozycją publikacji ze względu na wysoką jakość i merytoryczną wartość.

Autorowi listu życzę ambitnych studentów, którzy będą motywować go do dalszej pracy i dawać poczucie spełnienia zawodowego. Apeluję też o większy obiektywizm w przyszłości i przyjęcie szerszej perspektywy przy wydawaniu sądów. Natomiast zaproponowaną analogię do 'szwedzkiego stołu' widzę raczej jako rozpaczliwą walkę o resztki, niż szansę na zaspokojenie głodu.

(js)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz